wtorek, 30 sierpnia 2011

Wszystko niebieskie

Nareszcie skończyłam przerabiać moją suknię. Utkaną krajką zakryłam maszynowy haft, zlikwidowałam też wiązanie przy dekolcie. W granatowym gieźle zwęziłam rękawy i obciachałam marszczenie przy nadgarstku. Mam nadzieję, że teraz jest lepiej pod względem poprawności historycznej.

Dodatkowo utkałam krajkę na pasek i opaskę do chusty.

Nigdy w życiu nie zajmowałam się szyciem. Wszelkie tego typu robótki były dla mnie niezgłębioną magią. teraz mam ciężko. Uczę się wszystkiego od podstaw i nawet zakupy są najeżone pułapkami niczym grota z filmu o Indianie Jonesie.
Kupić len. 100%, odzieżowy. Niby proste, prawda? Też tak myślałam zanim nie zobaczyłam takiego samego materiału w białostockim sklepie za 50zł/metr...i w sklepie internetowym za 11zł/metr. Co prawda ten pierwszy ma ślicznusią fiszkę Polskiego Lnu a ten drugi jest z Czech, ale ja przecież gadać z nim nie będę...

Jarmark Jagielloński w Lublinie 2011

Nie wspominałam, że byłam na Jarmarku Jagiellońskim w Lublinie. Przyciągnął mnie tam oczywiście turniej rycerski ale przy okazji poznałam tajniki tkania krajek na bardku. Pani Tatiana z Białorusi wykazała się wielką odpornością psychiczną, że mnie w pieruny nie pognała. Tłumaczyła jak pasterz krowie na granicy, pokazywała, poprawiała i nawet za bardzo nie chichotała jak "rozmawiałam" z opornymi niteczkami. Całość dialogu między Mistrzynią a mną oczywiście przebiega po rosyjsku/białorusku z wstawkami polskiego co nadawało całości dodatkowego smaczku.
I tylko mój mąż tak jakoś dziwnie się krztusił....Mina mu jednak zrzedła gdy zaordynowałam wykonanie dla siebie owego bardka. Lubow nie kartoszka. Wyciął mi owo ustrojstwo ze sklejki a ja "dodłutowałam" całość. Potem pół dnia spędziliśmy na wyliczaniu gdzie jaki kolor niteczki przeciągnąć. No który mąż ma do swojej żony tyle cierpliwości?

Mistrzyni przy pracy.

Ogarniam! Ogarniam! Eeee...Nie ogarniam...

A to już moje bardko i pierwsze, nader mizerne próby.

ps. Gdy spytałam męża jak ze mną wytrzymuje to tylko uśmiechnął się tak jakoś melancholijnie, westchnął i rzekł "Grunt że nie hodujesz jednorożców..."
Nie ma to jak pozytywne podejście do życia :D

Grunwald 2011


Relację miałam rozpocząć zupełnie inaczej, ale myszkując po Internecie natrafiłam na artykuł z Gazety Olsztyńskiej, zaczynający się tak:
Po ubiegłorocznych gigantycznych problemach na drogach z dojazdem na inscenizację, a potem z wyjazdem z pól grunwaldzkich przygotowujący imprezę obiecali zmiany w organizacji. Udało się. Korki były niewielkie, a dzięki przesunięciu rozpoczęcia bitwy żaden z walczących nie zemdlał na polu bitwy z powodu upałów.”
Siur. Udało się. Gmina dokonała cudu. Hosanna. ;)) A ja głupia myślałam, że korków na drogach nie było dla tego, iż w tym roku nawet w sam dzień Bitwy, widzów zjechało mniej niż w 2010 w przeddzień głównej inscenizacji; że niebo się zlitowało i miast potwornego upału zafundowało nam odrobinę chmurek i całkiem przyjemny wiaterek….
Jedyną zmianą techniczną w układzie ruchu jaką zaobserwowałam, było uniemożliwienie parkowania na poboczach dróg dojazdowych i dodatkowy zjazd z parkingu przy pomniku. No dobrze. Może były i inne, (na przykład portale teleportacyjne) ale biorąc pod uwagę naprawdę niewielką ilość samochodów, nie było mi dane ich doświadczyć. Może szkoda?
Inne zmiany organizacyjne były bardziej namacalne. Chyba coś drgnęło w serduszkach ludków odpowiedzialnych za całokształt a może płacz i zgrzytanie zębów jakie nastąpiły p o ubiegłorocznym pandemonium, nie dały się tak łatwo wyciszyć i ugłaskać? Wszak surmy wszem i wobec trąbią, że rocznica bitwy pod Grunwaldem aspiruje do miana najbardziej znanej w Europie imprezy tego typu. Nie mam pojęcia co trąbiono w językach obcych bom antytalent lingwistyczny ale i rodacy suchej nitki na organizatorach nie pozostawili.
Wynikiem tego szumu na polach grunwaldzkich pojawiło się więcej kranów z wodą. Tadam! Nie słyszę braw i pieśni pochwalnych. Oczekiwaliście czegoś więcej?!
No dobrze…Były dwa telebimy, z czego oba doskonale widoczne. Zmieniono organizację strefy „Azja-okazja”. Stragany miały wyznaczone sektory, ukrócono trochę samowolkę handlarzy a alejki stały się przez to łatwiejsze do przebrnięcia. Tak. Przyznaję się. Sama się w jedną zapuściłam w poszukiwaniu żelków dla jęczącej progenitury i nawet spotkałam…Indian. Okazuje się, że napomykanie o ty, iż to Mongoloidzi pierwsi odkryli Amerykę wcale nie s ą pozbawione sensu. To by ładnie nam tłumaczyło i Indian pod Grunwaldem i ich przebywanie w tym a nie innym sektorze…(na zdjęciach nie uwiecznieni z powodu nadprzyrodzonych kłopotów z aparatem. Z dbałości o samopoczucie czytelników pominę też zdjęcie owego sektora i w zamian zaprezentuję panoramę średniowiecznego jarmarku)
Turniej łuczniczy z zamkiem w tle.

Co prawda dmuchane zamki nadal urozmaicały krajobraz rzewnie wpisując się w tło turnieju rycerskiego, ale przynajmniej wesołe miasteczko umieszczono tak, że karuzele nie kręciły się nad głowami rycerzy (przynajmniej nie te wesołomiasteczkowe). Gigantyczne puszki głównego sponsora traktowałam jako zło konieczne. Wszak jeśli płacił, to wymagał. Co prawda na niektórych zdjęciach zostały uwiecznione w charakterze Konia Trojańskiego ciągniętego przez rycerzy na pole bitwy, ale to już tylko moja chora, nieokiełznana wyobraźnia…

Puszka Trojańska
To tyle tytułem przydługiego wstępu.
Nie mam pojęcia, czemu w tym roku było mniej widzów. No dobrze. Mam. Po pierwsze. Sporo musiało się zrazić tym, co ich spotkało w ubiegłym roku, bo przyznaję, jeśli ktoś nie ma takiego fikołka jak ja, mógł mieć problem z dostrojeniem się do pozytywnych wibracji. Mi osobiście wystarczy że tam jestem i włącza mi się tryb endorfinizacji otoczenia.
Po drugie. Pogoda. Nieprzewidywalna. Deszcz na zmianę ze słońcem, słońce na zmianę z burzą….a pamiętajmy co się działo w ubiegłym roku, gdy w nocy z soboty na niedzielę pola zamieniły się w ring zapasów w błocie?
Po trzecie. Brak kodującego się podprogowo medialnego jazgotu. Część ubiegłorocznych widzów najprawdopodobniej przyjechała „bo wypadało być”. W tym roku zaobserwowałam naprawdę nieliczne panie na szpilkach, w kreacjach rodem ze „Słonecznego patrolu”. Pewnie wolały pojechać na Majorkę czy gdzie tam się jedzie o tej porze…Cześć im za to i chwała.
W każdym razie parkingi były tak puste, że bez problemu dotoczyliśmy się pod sam pomnik zarówno w piątek jak i w sobotę.
Czy to brak tłumów, czy bardziej sprzyjająca aura to spowodowała, w każdym razie atmosfera wzajemnej życzliwości przeciekała przez ostrokoły niczym piwna piana przez wierzch kufla. Może to tylko moja wyobraźnia, ale tym razem odtwórcy z większym pobłażaniem patrzyli na ludzi wykradających im na zdjęciach skrawki życia jakże innego od codzienności. Obozy częściowo otwarto dla zwiedzających i jeśli nawet rycerstwo warkotało zirytowane, to na tyle cicho, że nikt tego nie słyszał. Cześć wam za to i Chwała!

ZZa ostrokołu:

Mniejsza liczba widzów wpłynęła niekorzystnie na przepływ złota z kiesy do kiesy na średniowiecznym targu, ale ja osobiście byłam zachwycona tym, że mogłam porozmawiać z rzemieślnikami bez publiki dyszącej mi w kark na wpół przetrawionym piwem czy kwasem chlebowym. Pogadałam, potargowałam się jak przekupka, kupiłam co chciałam i za ile chciałam, poznałam fantastycznych ludzi, wystraszyłam się pytona i zachwyciłam sokołem…Żyć nie umierać.
Próba generalna inscenizacji, choć w kwestii technicznej faktycznie przypominała to co zobaczyliśmy w sobotę, była personifikacją nut zaczerpniętych z wielowymiarowej nadrzeczywistości bytującej w rozedrganych umysłach braci rycerskiej. Freud miałby tu niemałe pole do popisu a Władzio i Urlyś nogi by pogubili zwiewając od takiego wojska. Żadnej Bogurodzicy ni "Christ ist erstanden" by z siebie nie wydusili, zadawalajc się wywrzaskiwaniem na dwa głosy: „Apage satanas”.
Bitwa. Wiadomo kto wygrał. Inscenizacja była jednak poprowadzona zupełnie inaczej niż w ubiegłym roku. Pomijając pewne znaczące elementy samej treści opisowej, scenariusz też przedstawiał się inaczej. Zrezygnowano z obrazu ukazującego spalenie wiosek na rzecz zaprezentowania szyków bojowych, formacji wojskowych biorących udział w bitwie. To akurat dla prostych zjadaczy chleba (do jakich należę) było wyjątkowo smakowitym kąskiem. Fantastycznie wyglądała też szarża konnicy na oddziały piechoty, choć słyszałam głosy, że piechota akurat w tym momencie miała włos lekko zjeżony.

Przed wymarszem.
Wielki Mistrz prywatnie...
...i w dzień swej klęski...


Po inscenizacji; mimo iż na głównej scenie już coś popiskiwało prezentując nader marne możliwości wokalne; tuż przy obozach rycerskich mogliśmy posłuchać muzyki wpadającej w klimat epoki. Jak widać porywała do tańca nawet wracających z pola bitwy wojów...
(szkoda, że na zdjęciu nie udało mi się uwiecznić tego chrzęstu zbroi).
Wiem, że jest wiele głosów wytykających niedostatki i szmirowatość całej imprezie. Że zbroje nie są kompletne, że "cośtam gdzieśtam" poprzecierane...że to, że tamto...Pewnie dobrze, że są ludzie zwracający uwagę na takie rzeczy bo to powinno mobilizować, kierować całość odtwórstwa w kierunku coraz większej dbałości o szczegóły. Jednak ja, z perspektywy zwykłego widza cieszę się, że taki "Grunwald" wpisał mi się w coroczne plany wakacyjne. Cieszę się, że są ludzie, którzy miast siedzieć przed telewizorem, klikać w ogłupiające gierki lub łamać parkowe ławki realizują swoją pasję.
I tak cichutko tylko szepnę...Czy wojska pod Grunwaldem 1410 roku były wypolerowane na wysoki połysk?
W związku z ograniczonymi możliwościami Blogera, relacje okrasiłam nielicznymi zdjęciami. Więcej znajdziecie w moich albumach:
Grunwald 2011 - piątek
Grunwald 2001 - zza ostrokołu
Grunwald 2011 - sobota

Krakowskie Wianki 2011

Turniej rycerski na tle Zamku Królewskiego miał w sobie coś z marzeń sennych stenotypistki. Naprawdę trudno o bardziej romantyczną scenerię, choć oczywiście gdyby odbywał się na samym zamkowym dziedzińcu to piała bym z zachwytu jeszcze głośniej. Choć pewnie nie tak głośno jak jeden z rycerzy.
-Mam małego! Mam małego! -krzyczał ów woj okrążając plac turniejowy z dumą, która w połączeniu z owym stwierdzeniem tworzyła nieopisany kontrast. Wprawdzie prowadzący turniej próbował przekonywać skonsternowane białogłowy, że przeca ważna jest technika a nie rozmiar, jednak już do końca rycerskich zmagań patrzyły na owego z nieco mniejszą przychylnością.
Cóż. Nie każda wiedziała, że rycerzowi chodziło o zwycięstwo nad oporną materią i nanizanie na kopię mniejszego z dwóch pierścieni jakie to wojowie mieli zdejmować z rozchwianych słupków.
Prócz wyżej wspomnianej konkurencji mogliśmy zobaczyć szatkowanie kapusty za pomocą miecza, przygotowywanie jajecznicy, walkę z Saracenem i wiele, wiele innych turniejowych konkurencji podszytych nader klimatycznym, choć nie średniowiecznym słownictwem (zwłaszcza, gdy rycerzom coś nie wychodziło)

Mam małego!!





I na plasterki!!

Na pohybel jaju!


Wianków niestety nie doczekałyśmy, bo po pierwsze to mi już nie wypada a po drugie nawiewałyśmy z przyjaciółką aby dalej od koncertu rockowego. Jakoś tak nieklimatyczny był...



Wikingowie Warszawscy

Jomsborg.
Wycinek innego świata w tak nielubianej przeze mnie Warszawie. Ja proszę Was, jestem dziewucha z prowincji i Stolica kojarzyła mi się dotąd z hałasem, smrodem (nienie...nie tym co z rumiankiem do pary występuje) i bólem głowy. Ostatnio mogłam się przekonać, że nawet w tak znielubianym mieście są pewne kawałeczki świata jaki mi pasuje.
Jomsborg.
Pasja przekuta w namacalny dowód, że można. Można nawet o parenaście metrów od szaroburej rzeczywistości zamknąć odrobinę innego świata.





Zdobycie Tykocina 2011

Dnia 1 maja AD 2011 chmury nisko toczyły swe zasępione czoła, od czasu do czasu łzą serdeczną rosząc sprawiedliwie zarówno wojska atakujących jak i obrońców...i mniej sprawiedliwie gapiów, którym mgłą zachodziły okulary, szkła obiektywów, a białogłowom w bardzo efektowny sposób zmywały makijaż płosząc konnicę i rycerstwo. Ci, którzy ochoczo rozpinali nad sobą parasole tym samym odgradzając siebie od pełnego przeżywania naturalnego klimatu, byli delikatnie acz treściwie strofowani przez tych, którym owe parasole widok na pole bitwy zasłaniały.
Osobiście spotkałam się w owym narzędziem mordu dopiero po spłynięciu wojska do obozu, gdy pełna czci i wiary w niemożliwe, poszukiwałam herbaty lub kawy między skwierczącymi na grillu kiełbaskami tudzież karkówką. Wtedy to pani o aparycji Dody wraziła mi jedną z końcówek parasola w oko. W tym miejscu serdecznie Dodzie dziękuję.
Całokształt imprezy TAK! TAK! i raz jeszcze TAK! Było bosko. Mimo czasem trudnego do zniesienia deszczu i zimna, po rozpoczęciu inscenizacji po prostu przestawało się czuć, że za kołnierz coś pada, że ręce na aparacie grabieją z zimna. Potężna dawka pozytywnych emocji, autentyczny entuzjazm i radość z jaką odtwórcy historyczni szaleli na polu odgrodziła mnie od "wszelkiego złego" zagarniając w inny świat. Myślę, że mogłabym stać po kolana w błocie a nawet bym tego nie zauważyła.
Właśnie dla takich chwil WARTO żyć. Dla chwil, w których czujesz namacalnie, że są ludzie, którym się chce zrobić coś więcej, niż rozpłaszczyć zad przed telewizorem.
Za to nieustająca Wam cześć i chwała!
Samej bitwy opisywać nie będę. Kiepski ze mnie kronikarz, w podręcznikach historii przeczytacie dokładnie. Tu wspomnę tylko tyle:
Pawełek Sapieha kontra wojska Radziwiłłów.








Tu udało mi się uwiecznić strzelającą armatę. Armaty i muszkiety strzelały często...i głośno. Wynikiem tego przy niemal każdym strzale podskakiwałam jak zając i tylko parę zdjęć owych kanonad wyszło mi dobrze. To co leci przed chmurą dymu to strzępki prasy codziennej. Prawdę mówiąc to najlepsze zastosowanie dla niektórych gazet...





Tu uwieczniłam wysiłki saperów, którzy też dodali swoje parę groszy wprowadzając krety w stan przedzawałowy.

I na plasterki!!





Tatarzy. Znajomi z Jurowiec i Grunwaldu :D




Dodaj obraz




Po bitwie.





I scena która najbardziej mnie rozczuliła.