niedziela, 10 czerwca 2012

VII Zlot Wojowników Słowian, Wikingów i Bałtów

Po raz kolejny pod drohiczyńskim zamkowym wzgórzem w niebo uleciał śpiewny zew rogów a na brzegu Bugu rozsiadły się namioty Słowian, Bałtów i Wikingów.
Zlot organizowany przez Svęd Perk przyciągnął na przedpole karczmy Stara Baśń zarówno odtwórców jak i turystów chcących choć na chwilę zanurzyć się w świat w którym Euro 2012 jest mniej realne niż szczęk mieczy na chwałę Świętowida.
Owego szczęku zaś nie brakowało. Szczękały miecze i zęby lagą osikową traktowane. Szczękały kufle z miodem i piwem przewybornym, gdy zwycięstwa radość czy rzewne łzy przegranej wojowie opijali.
Stary Olsa, Ostrovia (moi ukochani) strawy duchowej dostarczali, pospołu z innymi tkając zwiewną pajęczynę legend ożywionych.
Irytowała trochę konieczność każdorazowego płacenia za wstęp (jeśli było się przyjazdem i to z całą rodziną miało się do wyboru albo dźwiganie na plecach całego arsenału infrastruktury obsługi dzieci, albo za każdym razem płacenia, żeby po to i owo do samochodu skoczyć). Mówię tu akurat o doli turystów, bo na szczęście mnie ratował strój i przede wszystkim MAGDA,
 której chyba za sto lat się nie odwdzięczę za prawdziwie wikińską gościnność (dziwnie to brzmi, bo powinni raczej palić grabić i gwałcić - nie do końca w tej kolejności) Magda i jej mąż nie tylko użyczyli nam schronienia w swym namiocie ale i dzielnie znosili wyprawy moich destrojerów po lizaki, bułeczki, lizaki, bułeczki, wodę, znów lizaki...(zaznaczę tu, że młode przewalały się za każdym razem przez ich namiot/stragan.) Prawdę mówiąc, ja bym dostała szału bitewnego już po pierwszej godzinie.
Sława im!














 Zapraszam do odwiedzenia albumów na FB. Tam znajdziecie o wiele więcej zdjęć ze Zlotu:

I, II i III


piątek, 21 października 2011

Zazdrość matką wynalazków

Pozytywna zazdrość. Nie taka co każe nam ciemną nocą skradać się do cudzego warsztatu z zapaloną pochodnią. Zazdrość spinająca do działania komórki mózgowe, by znaleźć sposób na zmotywowanie męża coby spełzł z fotela i przyciął parę drewienek.
Zazdrościłam TATSU jej krosien i zaprojektowałam swoje na bazie starej furtki od balustrady (chroniącej niegdyś moją progeniturę przed nauką latania), dwóch kawałków sklejki oraz kija od grabi.
Krosienka są trochę inne bo tka się na nich pod kątem 60 -45stopni (kręgosłup już nie ten i trzeba sobie życie umilać). Wystarczy ustrojstwo oprzeć o poręcz krzesła i tadam!
Na poniższych zdjęciach widać wełenkę z Kramu Korkonti i pasek jaki robię w ramach oswajania materiału.






Ps. Mam śliczne wrzecionko od Apaczomira i to jest źródło moich zgryzot. Tak jak wszystkiego innego nauczyłam się sama metodą prób i błędów, tak przędzenie mi nie wychodzi. jestem zdruzgotana :(

czwartek, 6 października 2011

Gałganek

Odważyłam się nareszcie na wypróbowanie jednego z bardziej odjechanych przepisów.
Gałganek fajnie kroi się w plastry i rewelacyjnie smakuje z miodem na ciepło albo na zimno.
Dla chętnych do eksperymentowania podaję przepis z książki o której już wspominałam wcześniej.
0,5kg mąki pszennej
0,25l kwaśnej śmietany
2 łyżki miodu
10 jaj
posiekane suszone owoce i orzechy
masło

Białka ubić, składniki wymieszać tak, aby powstało gęste ciasto. Czystą, lnianą tkaninę smarujemy masłem, wylewamy na nią ciasto i szczelnie zawiązujemy. Wkładamy do wrzącej wody i gotujemy pod przykryciem około 1 godziny. Dobrze jest "kluskę" po 1/2 h obrócić, żeby równomiernie się ugotowała.


A tu już moja pierwsza krajka tkana na tabliczkach. Wiem, ze daleko jej do doskonałości, ale na razie oswajam się z nową techniką i usiłuję pojąc zasadę działania tabliczek. Może ktoś pomoże?
Zapraszam też na mój drugi blog. Tym razem znajdziecie tam kuferek z ornamentem z Gotlandii.

piątek, 30 września 2011

Wiedunka piecze chleb.

Odkąd zostałam posiadaczką książki pani Małgosi "Przy słowiańskim stole", cały czas eksperymentuję z przepisami jakie zamieściła w niej owa pani archeolog. Przepisy nie są sformuowane jak w klasycznej książce kucharskiej i stanowią jedynie uzupełnienie szerokiego opisu kultury kulinarnej wczesnego średniowiecza. Stąd też w wielu przypadkach trzeba eksperymentować, pytać, szukać, podpatrywać.
Szalenie mi się to podoba.
Po lekturze tej książki po raz pierwszy sięgnęłam po szałwię by złagodzić ciężkość smaku tłustego mięsa, upiekłam podpłomyki...nastawiłam zakwas na chleb...
Chleba domowego nie piekłam nigdy bo to COŚ co wynurza się z maszyny do pieczenie chleba jest tak dalekie od chleba jak chińska zupka od domowego rosołu. Przepis ze wspomnianej książki zaintrygował mnie swoją magiczną wymową i na przekór temu co mówiła mi pewna szacowna osoba (że to głupota itp i tede) postanowiłam pobawić się w czary.
Do glinianego, nigdy nie używanego(!!!) naczynia wsypałam cztery łyżki mąki, zalałam je ciepłą wodą, wymieszałam i przykryłam czystą lnianą chustą. Codziennie, przez cztery dni O TEJ SAMEJ PORZE dodawałam do zakwasu cztery łyżki mąki i delikatnie mieszałam drewnianą łyżką.
Zdaję sobie sprawę, że pewnie gdybym robiła to w słoiku i przykrywała ścierką też zakwas by wyszedł..ale gdzie magia?
Pierwszy chlebek był pyszny ale już jak go rozkroiłam i zobaczyłam niewielkie oczka w miękiszu, wiedziałam, że dałam za mało wody (w przepisie nie ma określonych proporcji). Pachniał jednak i smakował dokładnie tak jak powinien. Prawdziwym wiejskim chlebem.

Do drugiego ciasta dodałam wody nieco więcej. Chlebek trochę stracił na kształcie, ale za to jest idealny taki jak trzeba. Następny postaram się potrzymać w piecu odrobinę krócej i zobaczyć jak to wpłynie na grubość skórki (choć taka chrupiąca też jest pyszna).


I tak na koniec. Mam już tabliczki do tkania krajek. Mąż wyciął. Tata wywiercił, ja wyszlifowałam. Kolejna magia :D



wtorek, 20 września 2011

Zbucz 2011

Festyn w Zbuczu przerósł moje najśmielsze wyobrażenia. Pozytywnych emocji nie mogły nawet zgasić "Biełyje Rozy" porykiwane na scenie przez jakiś zespolik. Może dla tego disko rżysko nie przeszkadzało mi tak bardzo, że przy trzech facetach w domu człek nabiera umiejętności wybiórczego słuchania? Możliwe.

Dla mniej zorientowanych cytat z Wikipedii: W pobliżu wsi Zbucz znajduje się grodzisko z okresu wczesnego średniowiecza, które jest najstarszym obiektem tego typu w międzyrzeczu górnej Narwi i środkowego Bugu. Daty dendrochronologiczne uzyskane z belek znajdujących się pod wałem wskazują, że grodzisko powstało pod koniec wieku IX, a ceramika znaleziona za fosą pochodziła z X lub XI wieku. Było to w tym czasie centrum lokalnej administracji plemiennej na tym obszarze. Grodzisko pierścieniowate ma około 90 metrów średnicy i otoczone jest wałami, których maksymalna wysokość dochodzi do 3,5 metra, zaś szerokość u podstawy waha się od 7 do 10 metrów. Gród prawdopodobnie pełnił także funkcję refugialną, w którym w razie najazdu chroniła się okoliczna ludność. W okresie późnośredniowiecznym w nasypie znajdował się cmentarz. Wał grodziska został zbudowany w bardzo kunsztowny sposób, który wskazuje na znaczne umiejętności budowniczych. Dowody zebrane podczas wykopalisk w 2004 i 2005 roku na terenie grodziska oraz na pobliskim cmentarzysku wskazują, że gród w Zbuczu, obok powstałych nieco później grodów w Klukowiczach i Zajączkach, należy wiązać z "mazowiecką" falą zasiedlenia tych terenów. Gród został zniszczony przed 1041 rokiem podczas zbrojnego podbijania tych terenów przez książąt kijowskich

Festyn odbywa się właśnie w obrębie wałów i z roku na rok przybywa na niego coraz więcej drużyn. Na poniższym zdjęciu namiot Drużyny Nawia.

A tu udało mi się liznąć techniki tabliczkowych krajek. Chyba już sobie poradzę...(z naciskiem na "chyba")

Sroki nurkują w koralikach.

I znowu Nawia wraz z obiektem moich westchnień. Nie, nie. Nie chodzi mi o tą białogłowę w tle a o koło garncarskie. Strrrrasznie chciała bym się nauczyć lepić garnuszki. W sumie mam nawet miejsce na piec do wypalania ceramiki...

Jak mogliśmy się przekonać wojowie mają kłopoty z liczeniem. Przed bitwą zatem należy wykonać grupowe zdjęcie poglądowe, by potem ewentualnie poległych odhaczyć.




Jeszcze bitwa się nie zaczęła a Książę już poległ...

Jeśli się nie mylę, to tarcze Drużyny Winland... :)








I kolejny raz Nawia. Woj jak głodny to zły, więc trzeba temu zaradzić...




Wszystko to wyglądało niezwykle apetycznie, ale przez to, że pojechałam tam ze świeżo pozszywaną paszczęką spróbowałam jedynie gałganka. I tak się dziwię, że po takiej dawce środków przeciwbólowych byłam zdolna ostrość na zdjęciach złapać.
A co to gałganek i jak go się przyrządza, to już w następnym wpisie ;)

Do obszerniejszej fotorelacji zapraszam na Facebook.
ps. Zdjęcie grodziska z lotu ptaka pochodzi ze strony http://platformakultury.pl/

środa, 14 września 2011

Lucetowy piernik

Prócz miodownika, na urodzinowym stole zagościł piernik toruński. Zasmakował gościom tak bardzo, że obiecałam podać przepis co niniejszym czynię:

Może nie do końca wierny bo w dokumencie nie są podane proporcje, ale wzorowany na jednym z pierwszych przepisów zachowanych w Muzeum Pierników w Toruniu.

Należy przygotować:

Mąka żytnia typ 2000 1,5 szklanki
Mąka pszenna tup 3000 1,5 szklanki
Miód 1 szklanka
Woda 1 szklanka
Jajka 2 sztuki
Olej 0,25 szklanki
Bakalie ( skórka pomarańczowa i z grapefruita, orzechy, morele, śliwki, rodzynki) 2 szklanki
1,5 łyżeczki mieszanki przypraw ( kminek, anyż, imbir, goździki, cynamon, gałka muszkatołową, kardamon, kakao)
I jedyny współczesny składnik 2 łyżeczki sody.

Piernik przygotować tak: wodę zagotować i dodać miodu i przypraw, wymieszać starannie i poczekać spokojnie aż ostygnie. Jak już będzie chłodne można dodać mąki najpierw pszennej a później żytniej połączonej z sodą i wymieszać wszystko, aż mąka dobrze połączy się z płynem? Później trzeba dodać jajko i znowu mieszać drewnianą kopyścią a na końcu olej i bakalie. Połączone bakalie z ciastem włożyć do foremki i pozostawić na 10-15 minut. W tym czasie dobrze nagrzać piec ( temperatura 200 stopni Celsjusza).
Piec trzeba około 50 minut a pod koniec pieczenia zmniejszyć temp. do 180, sprawdzić ciasto wkładając cieniutki patyczek jak patyk będzie tłusty i nieoblepiony ciastem to można wyciągnąć. Piernik nadaje się do jedzenia po wystygnięciu.
Jeśli piernik wylewa się na większą blachę i piecze w formie chlebka a nie keksu, to wystarczy mu 20-30 minut w piekarniku.
Obiecałam też wyjaśnić skąd biorę sznureczki służące do wiązania sukni.
Otóż robi się je bardzo prosto na lucecie.

Lucet można wyciąć z deski drewnianej (tak jak ja to zrobiłam) można też do tego celu użyć drewnianego widelca kupionego w sklepie gospodarstwa domowego. Samo wyplatanie sznureczka jest dziecinnie proste i doskonale nauczycie się tego z kursu na YT:

poniedziałek, 12 września 2011

Eklektycznie i radośnie

Na początek parę obrazów ku pobudzeniu apetytu...
Podpłomyki, drób wszelaki, pierniki, miodowniki i placki z kruszonką. Śledziki zacne i ogóreczki chrupiące. Smalczyk z jabłuszkiem i cebulką w garnczkach szałwią pachnący. Żur z jajeczkiem, rybka, bigos (oczywiście bez pomidorów). Hipocras, miody z Jomsborga....
Czym chata bogata, tym.....RADA;)
Mój Bóg Ogniska Domowego. Nawet blachę wyklepał, coby mięsiwo było można na niej opiekać.
Polowanie na dropsa.


Z modą przez stulecia....(ten z mieczem to mój sn. Nie komentuję jego morderczych instynktów)
I moment prawdziwego wzruszenia. Dobrze, że nie miałam makijażu bo jak nic tusz popłynął by na policzki. Minstrella nauczyła się SPECJALNIE DLA MNIE mojej ukochanej piosenki...Niesamowite przeżycie słyszeć na żywo coś, co znało się li i jedynie z płyty. Niestety, nie miałam możliwości nagrania śpiewającej Minn, więc musi Wam wystarczyć oryginał (marna namiastka w porównaniu do tego co mogliśmy usłyszeć 10 września. Ewo. Dziękuję!!
Poranek dnia następnego....