Szalenie mi się to podoba.
Po lekturze tej książki po raz pierwszy sięgnęłam po szałwię by złagodzić ciężkość smaku tłustego mięsa, upiekłam podpłomyki...nastawiłam zakwas na chleb...
Chleba domowego nie piekłam nigdy bo to COŚ co wynurza się z maszyny do pieczenie chleba jest tak dalekie od chleba jak chińska zupka od domowego rosołu. Przepis ze wspomnianej książki zaintrygował mnie swoją magiczną wymową i na przekór temu co mówiła mi pewna szacowna osoba (że to głupota itp i tede) postanowiłam pobawić się w czary.
Do glinianego, nigdy nie używanego(!!!) naczynia wsypałam cztery łyżki mąki, zalałam je ciepłą wodą, wymieszałam i przykryłam czystą lnianą chustą. Codziennie, przez cztery dni O TEJ SAMEJ PORZE dodawałam do zakwasu cztery łyżki mąki i delikatnie mieszałam drewnianą łyżką.
Zdaję sobie sprawę, że pewnie gdybym robiła to w słoiku i przykrywała ścierką też zakwas by wyszedł..ale gdzie magia?
Pierwszy chlebek był pyszny ale już jak go rozkroiłam i zobaczyłam niewielkie oczka w miękiszu, wiedziałam, że dałam za mało wody (w przepisie nie ma określonych proporcji). Pachniał jednak i smakował dokładnie tak jak powinien. Prawdziwym wiejskim chlebem.
Do drugiego ciasta dodałam wody nieco więcej. Chlebek trochę stracił na kształcie, ale za to jest idealny taki jak trzeba. Następny postaram się potrzymać w piecu odrobinę krócej i zobaczyć jak to wpłynie na grubość skórki (choć taka chrupiąca też jest pyszna).
